Ze wspomnień Bronisława Kellera.
Jedyną niemiecką rodziną, która została po wojnie w naszej kamienicy, była rodzinapaństwa Gromotka- mama z synem Alfredem i starszą córką. Pani Gromotka czekała na męża, który nie wrócił z frontu. W roku 1951, zacząłem chodzić do Szkoły Podstawowej nr 7 przy ul.Wróblewskiego.Od tego czasu kolegowałem się z sąsiadem z pierwszegopiętra - Alfredem Gromotką. Według mnie nikt ( przynajmniej z nas) ich nie szykanował, męczył czy "mobingował". Jak odwiedzałem ich mieszkanie mieli super-porządek, w sypialni na podwójnym dużym łóżku na pościeli i "kapie" zawsze siedziała piękna lalka.Codziennie rano, na rowerze z "wędką" z zakrzywionym haczykiem pracownik gazowni gasił na naszych ulicach latarnie.Wieczorem je zapalał.Nazywaliśmy go "lampecyje", a on się bardzo denerwował.Przypuszczam,że nie za bardzo mówił po polsku, a swoją pracę z przed wojny i w czasie wojny kontynuował także później. Ciekawostką były liczniki gazowe. By płynął gaz, należało do nich wrzucić monetę. W polskich mieszkaniach pojemniki na monety były zdewastowane, a uAlfreda w stanie nienaruszonym.Jak spadało ciśnienie płomieni w kuchence gazowej pani Gromotkowa wyjmowała z pojemnika monetę i przez wrzutkę wrzucała do tego licznika, wtedy gaz płynął z nową siłą….
W latach 50-tych ubiegłego stuleciamieszkania w kamienicy przy ul.Żółkiewskiego 11 w Gliwiachmiały bardzo wysoki standard.Oczywiście w klatce były hydrauliczne samozamykacze drzwi. W korytarzu naszego mieszkania wisiał klucz do drzwi zewnętrznych klatki schodowej. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy,były gazowe latarnie odlewane z żeliwa.Przed domami bardzo ładne ogródki, na zewnętrznym podwórku również ogrody. Chodziliśmy na podwórko zwane "foką". Była tam w kwartale ulic Żółkiewskiego, Czarnieckiego, Poniatowskiego fontanna z foką odlaną z brązu.
Jak była rzeczywistość po upływie kilku lat? Lokatorzy zgubili klucze, wyłamali zawieszki.Skrzynkę na listy ktoś wyrwał z muru, żeliwne latarnie zostały wymienione na elektryczne, które całkowicie zardzewiały. Odlew foki ukradziono, a nasze i inne podwórka zawłaszczyły samochody. Gdzie podziały się marzenia o zieleni przez domem?
W latach 1944 – 1946 przyjechali nowi repatrianci (1944-1946) i zajęli lokale na III i IV piętrze naszej kamienicy. Przez okna z góry wyrzucali na podwórko śmiecie.Na zwrócenie uwagi dziwili się, że tak nie można. Po pewnym czasie jednakzaczęli wrzucać śmiecie do pojemników.
Ciekawostka,którą może warto byłoby ponownie ponownie wprowadzić w Gliwicach:
kiedyś codziennie przez naszą dzielnicę, przez inne na pewno też, jeździł hycel. Była to zamknięta buda ciągnięta przez konia. Dwie osoby z laucami, wyłapywały bezpańskie psy.
Dzielnicowy nazywał się Szatkowski zawsze był widoczny i oczywiście trzymał dyscyplinę. Nie tylko wśród nas, młodzieży, ale dorosłych mieszkańców też.
Był porządek, było czyściej, a teraz?
Ulica, chodniki były dokładnie sprzątane, szczególnie na styku ulicy i chodnika.
Raz w tygodniu wóźek akumulatorowy, a później spalinowy z wysięgnikiem wyciągał kosze z kanałów burzowych i wysypywał ich zawartość do skrzyni ładunkowej. Dzisiaj wszystkie kanaly burzowe przy ulicach są zatkane, nikt nie czyści, a później mamy pretensje do pogody, deszczu, że nas (miasto) zalewa.
Jestem przekonany, że wszystkie te wymienione czynności, schemat działań zostały przejęte z procedur niemieckich.
Gaszenie i zapalenie latarń, hycle, czyszczenie gulików, klucze do zamykania drzwi klatek schodowych, utrzymanie czystości na klatce (był wywieszone dyżury), utrzymanie czystości na ulicach.
Pani Gromatka, po latach nie doczekawszy się na męża, w 1960 roku wraz z rodziną wyjechała do RFN.
Wysłuchały: Adrana Urgacz, Weronika Piotrowska